Mini Cooper S Cabrio

Nienawidzę tej pory roku. Przełom jesieni i zimy to prawdziwa trauma dla psychiki. Za oknem szaro, ponuro, a z góry leje się deszcz. Dlatego, by ożywić tę monotonię, proponuje coś w żółtym kolorze. Czarne poszycie dachu zdradza otwarte nadwozie. Pod maską 175 KM. Czy już wiesz, o kim mowa?

W przypadku tego auta są podstawy do jego personifikacji. Ma na imię Mini, nazwisko Cooper S Cabrio. Literka "S", której czerwony kolor zdradza diabelskie nasienie drzemiące pod maską, to arystokratyczny wyróżnik. Coś jak niemieckie "von" lub francuskie "de" przed nazwiskiem szlacheckiego rodu. Jednak obce są mu wykwintne maniery czy etykieta. Na przywitanie nie zaszczyci dłoni damy delikatnym muśnięciem ust. Raczej podda jej ręce sprawdzianowi na siłę uchwytu, gdy brutalnie szarpnie kierownicą podczas dodawania gazu. Potrafi też wypić ponad normę, a zassane oktany wypluć głośnym beknięciem poprzez podwójną końcówkę wydechu.

Powierzchowność Coopera S Cabrio jest niezwykle myląca. Wiem, że dla niektórych facet siedzący za jego sterami postrzegany jest jako ten z mniejszą od normy ilością testosteronu. Prawda jest zupełnie inna. Większość kobiet kochających jazdę bez dachu wybierze bowiem zwykłego Coopera Cabrio, który nie jest tak bezkompromisowy. Dodatkowe "S" w nazwie oznacza świadomą rezygnację z komfortu. Nie zamierzam dyskryminować tu płci pięknej. Po prostu twardo, sportowo działające sprzęgło, potężna moc przenoszona na koło kierownicy i niemal brak amortyzacji podczas jazdy po nierównościach, to wyzwanie dla nielicznych. Również mężczyzn.

W zamian kierowca otrzymuje najcenniejszy dar - nieprawdopodobną dawkę endorfin, które produkuje fabryka o nazwie Mini Cooper S Cabrio. Jazda tym autem wprowadzi każdego w stan euforii. Niestety, są efekty uboczne - obcowanie z nim wywołuje silne uzależnienie psychiczne i fizyczne.

Kult stylu
Patrząc na Coopera S w wersji cabrio trudno dostrzec sportowe geny. Wygląda jak samochodzik zdjęty z półki z zabawkami w Smyku. Wrażenia tego nie zmienia ani jaskrawy kolor nadwozia, ani dwa czarne pasy na masce a'la Dodge Viper. Jedynie dodatkowy wlot powietrza na pokrywie silnika oraz podwójna końcówka wydechu umieszczona centralnie pod zderzakiem sugerują, że w tym maluchu drzemie jakiś potencjał.

Ze złożonym dachem Mini wygląda jak cukiereczek, którego chce się schrupać, o czym pisał już wcześniej na łamach autoGALERII red. Migas. Rzeczywiście - styliści BMW genialnie zaadaptowali styl kultowego "Miniaka" i zaszczepili w klimat retro współczesną modę i niepowtarzalny charakter. Tego auta nie da się pomylić z żadnym innym. Jego właściciel musi pogodzić się z wszechobecnymi i świdrującymi spojrzeniami ciekawskich. Inna sprawa, że kupujący Mini często właśnie na to liczy.

Najważniejsze jednak, że ta nachalna ostentacja związana jest z faktem, iż Mini emanuje seksapilem w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Po prostu jest piękny i pociągający, a tego nie da się zakamuflować. To tak jakby posłać na ulicę Angelinę Jolie bez makijażu, odzianą w wytarte dżinsy i T-shirt z myślą, że nikt nie zwróci na nią uwagi. Jeśli coś/ktoś jest piękny z natury, to zawsze narażony jest na zazdrosne i pożądliwe spojrzenia.

Morderca o twarzy dziecka
Mini jest jak Ole Gunnar Solskjaer w czasach, gdy grał w barwach Manchesteru United. Ten norweski snajper był nazywany "baby-face killer". Wpuszczany na boisko w ostatnich minutach meczu, z miną niewiniątka dokonywał egzekucji na rywalach, strzelając zwycięskie bramki (spytajcie fanów Bayernu Monachium - co stało się w 93 min finału Ligi Mistrzów w 1999 r.). Mini Cooper S Cabrio z tym samym wdziękiem kasuje swoich rywali, gdy mierzy się z nimi na drodze. Jest szybki, ale nie najszybszy. "Setka" pada łupem prędkościomierza po 7,4 sekundy. Mocne hot-hatche są więc minimalnie lepsze. Jednak w starciu z Mini są tak naprawdę bez szans.

Trudno bowiem znaleźć auto, które tak perfekcyjnie i szybko rozprawia się z zakrętami. Nisko położony środek ciężkości oraz słynna dewiza protoplasty, że koła znajdują się w samych narożnikach podwozia sprawiają, iż auto jeździ wprost fenomenalnie. Najwięcej frajdy sprawia kręta droga, a każdy przejechany zakręt uświadamia kierowcy, że można jeszcze szybciej i agresywniej.

Dla miłośników mocniejszych wrażeń dobra wiadomość - producent daje możliwość całkowitego wyłączenia systemu stabilizacji toru jazdy (DSC). Wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa. Podczas szybkiego wejścia w łuk wystarczy odpuścić gaz, a poczujemy jak tylna oś zaczyna się uślizgiwać. Lekka kontra kierownicą i dodanie gazu sprowadza Mini na właściwy tor. To potrafi uzależnić, bo nie trzeba być superrajdowcem, by zapanować nad tą techniką.

Z reguły narzekam na niedostatecznie precyzyjne układy kierownicze. Jednak w Mini producent zwyczajnie przesadził - w drugą stronę. Minimalny ruch kierownicą, dosłownie o centymetr, a auto jedzie już przeciwległym pasem! Gdy wciśniemy przycisk "Sport" dochodzi do wręcz absurdalnej precyzji całego układu. Czemu absurdalnej? Bo na nierównej nawierzchni kierownica wprost wyrywa się z rąk. Gdy do tego jeszcze dynamicznie przyspieszamy, nasze ręce toczą dosłownie bój z siłami działającymi na koło kierownicy. Tego auta nie można prowadzić nonszalancko jedną dłonią, a drugą wodzić czule po kolanie partnerki. Pełna koncentracja, obie ręce gotowe do pracy i wysiłku. Wystarczy zapadnięta studzienka, a Mini potrafi niemile zaskoczyć i zjechać z obranego kierunku jazdy. Powyższe przypadłości nie mają znaczenia, gdy poruszamy się po gładkich jak stół jezdniach. Tych jednak w naszym kraju jak na lekarstwo. Dlatego trzeba mieć świadomość, na co decydujemy się, gdy zasiadamy za sterami Coopera S Cabrio.

O silniku można mówić tylko w superlatywach. Dzięki turbinie, z pojemności 1,6 litra uzyskano 175 KM, które w zupełności wystarczą, by uśmiech nie znikał z twarzy kierującego. Motor oferuje wartość 240 Nm (overboost 260 Nm) w bardzo szerokim zakresie prędkości obrotowych: 1600-5000 obr./min. To oznacza niezwykle spontaniczną reakcję na każde wciśnięcie pedału przyspieszenia i mocne wciskanie pleców w oparcia foteli. A poza tym - ten dźwięk! To najlepsza symfonia basów płynąca z tak małej pojemności, z jaką miałem do tej pory do czynienia. Do tego z wydechu wydobywają się najprawdziwsze salwy armatnie, gdy w trybie "Sport" dodamy gwałtownie gazu, a następnie równie szybko zwolnimy z niego stopę. Silnik brzmi chropowato i męsko, ale dopiero wtedy, gdy wskazówka na obrotomierzu zbliży się do cyfry "4". I dobrze, bo Mini oprócz adrenaliny potrafi też być wdzięcznym obiektem do cruisingu.

W aucie o sportowych wręcz cechach może zaskakiwać seryjny system start-stop. Uaktywnia się po każdorazowym uruchomieniu silnika i automatycznie wyłącza napęd, gdy stajemy na światłach i zwalniamy nogę ze sprzęgła. Przyznaję, że sceptycznie podchodziłem do tego wynalazku. Stereotypowo kłębiły mi się w głowie pytania - czy silnik zaskoczy, gdy wreszcie wcisnę sprzęgło, ile to wytrzyma akumulator, etc. Dobra wiadomość jest taka, że na szczęście można go wyłączyć. Muszę jednak przyznać, że podczas jazdy ulicami zakorkowanej stolicy, ten patent ma sens. Wyraźnie spada miejskie spalanie, które podczas normalnej jazdy nie przekracza 10 l/100 km. Oczywiście, osiągi kuszą do permanentnie dynamicznego stylu jazdy, a wtedy nietrudno, by silnik pochłonął dodatkowe trzy litry. W trasie, wynik siedmiu litrów na "setkę" jest jak najbardziej realny. To dowód na to, że świetne osiągi i rozsądne zapotrzebowanie na oktany potrafią iść w parze.

Coś za coś
Redaktor Dariusz Szpakowski, gdy widzi podczas meczu piłkarza gaszącego pragnienie, często mówi o nim, że "uzupełnia pierwiastki śladowe". Co to ma wspólnego z Mini? Otóż to, że komfort to właśnie pierwiastek występujący w śladowych ilościach w tym samochodzie. Jest twardo, sztywno i na polskich drogach po prostu niewygodnie. Zawieszenie praktycznie nie filtruje poprzecznych niedoskonałości dróg. Do tego na nierównościach słychać jak męczą się plastiki, a szkielet dachu stęka od naprężeń. To cena, jaką należy płacić za genialną trakcję i możliwość jazdy bez dachu. Trzeba pamiętać, że podwozie otwartej wersji Mini poddano modyfikacjom, by konstrukcja była odporniejsza na skręcanie i przeciążenia. Szczególnie wtedy, gdy złożymy brezentowy dach.

Wówczas prezencja auta rekompensuje nam wszystko. Oprócz magnetyzującego wyglądu doświadczamy uczucia prawdziwej wolności, jaka towarzyszy jeździe z niebem nad głową. Dach składa się szybko i w bardzo prosty sposób. Niestety, widoczność do tyłu staje się jeszcze gorsza, niż kiedy materiał rozpościera się nad głowami podróżnych. Z tego powodu czujniki parkowania z tyłu w tak małym aucie nie są wcale fanaberią właściciela.

Szybka jazda ze zdjętym dachem jest przyjemna nawet do prędkości rzędu 130-140 km/h. Pod warunkiem, że zainwestowaliśmy w rozkładany za przednimi siedzeniami windshot (1012 zł), który neutralizuje podmuchy wiatru w kabinie. Mnie jednak było mało i zdecydowałem się na ekstremalny test. Cooper S Cabrio w wersji "topless" dał się rozpędzić do 200 km/h (prędkość maks. - 222 km/h). Miałem wówczas wrażenie, że gram w filmie "Twister" i zaraz jakaś trąba powietrzna wyrwie mnie z fotelem gdzieś w stratosferę. Jeździe z rozwianym włosem towarzyszy dość osobliwy gadżet. Stawiam kasztany przeciw orzechom, że 99 proc. populacji nie wpadnie na pomysł, do czego służy zegar znajdujący się po lewej stronie obrotomierza. Wskaźnik ciśnienia doładowania turbiny? Nie, to by było za łatwe. Przedstawiam Wam... zegar ilustrujący czas jazdy autem ze zdjętym dachem.

Poza tym, powiedzmy sobie to szczerze, kabriolet Mini to superlanserkie wozidło. Majestatyczna jazda skąpaną w słońcu nadmorską promenadą to dla niektórych sposób na podryw albo na zrobienie dobrego wrażenia. Bo posiadanie Mini to oznaka tego, że ma się dobry gust i styl. I oczywiście wypchany portfel. Jest marką, która nie budzi negatywnych skojarzeń, a to niezwykle cenny kapitał.

Ciasno, ale pięknie
Wnętrze Coopera S Cabrio to raczej kiepska opcja dla kogoś o wzroście powyżej 190 cm. Z przodu jest tyle miejsca, ile w normalnym Mini, ale krótkie siedziska i wąskie nadwozie nie sprzyjają, by podróżowali tam panowie posiadający karnety do siłowni. Z tyłu łatwiej wcisnąć krasnala ogrodowego niż czteroletnie dziecko. Brakuje po prostu miejsca na nogi. Zresztą mikrokufer o 125 litrach pojemności sprawia, że chcąc wyjechać autem we dwie osoby na kilka dni, tylną kanapę wykorzysta się jako miejsce na bagaże. Poza tym nikt nie kupuje Mini, a tym bardziej w nadwoziu cabrio, by wozić rodzinę.

O kokpicie pisałem już przy okazji testu zwykłego Coopera. W kabriolecie odnalazłem te same zalety i wady. Piękna stylistyka urzeka każdego. Niestety, w testowanej wersji w przepięknie wystylizowany prędkościomierz o rozmiarze średniej pizzy wkomponowano opcjonalny system GPS. Błąd! Całkowicie niszczy on jego cudowny styl retro i sprawia, że czytelność wskaźnika staje się dyskusyjna. Do tego kosztuje 8,7 tys. zł. To ja poproszę nawigację z Biedronki.

Lakierowane w kolorze nadwozia wstawki dodają wnętrzu smaczku. Szkoda tylko, że tej estetycznej nirwanie nie towarzyszy o stopień lepsza jakość użytych materiałów i ich spasowania. W pewnych aspektach to kwestia samej konstrukcji auta, jednak niektóre plastiki są zbyt tanie jak na klasę auta.

Dla wybrańców
A teraz przechodzimy do sedna, a więc do chwili, w której trzeba zapłacić za to cacko na czterech kołach. Absolutna klasa Premium w tym względzie. Ponad 111 tys. zł kosztuje bazowa wersja Mini Coopera S Cabrio. Jeśli dorzucimy kilka "ekstrasów" w postaci biksenonów, nawigacji, systemu bezkluczykowego, lepszego zestawu audio, sportowego zawieszenia, materiałowo-skórzanej tapicerki, 17-calowych felg Black Star Bullet, pakietu aerodynamicznego czy jeszcze kliku detali indywidualizujących tak wnętrze, jak i nadwozie, cena Mini przekroczy 155 tys. zł.

I właśnie koszt zakupu okazuje się być jedynym ograniczeniem, które powoduje, że jeszcze nie stałem się posiadaczem tego wspaniałego auta. Wiem, w wersji Cooper S z twardym jak taczka "zawiasem" jest niepraktyczne w polskich realiach. W środku ciasne i ze skrzypiącymi plastikami. Biorąc to wszystko racjonalnie i na chłodno - zakup pozbawiony sensu. Do czasu, gdy nie wsiądziesz i nie przejedziesz nim krętego odcinka drogi, łykając z każdym zakrętem kolejną porcję endorfin wylewająca się z duszy Mini Coopera S Cabrio. I wtedy zaczynasz kombinować, jak tu odłożyć choćby na tańszą alternatywę Mini z tradycyjnym, metalowym dachem.

Serdeczne podziękowania dla Grzegorza Tereby i Przemysława Szymańskiego za pomoc w realizacji sesji zdjęciowej.