Suzuki Swift 1.5 GS

Z daleka kojarzy się z Mini, z bliska wygląda jak tamagotchi, a w rzeczywistości jest następcą auta dla dziadków w kapeluszach. Poza tym szalenie podoba się kobietom. Oto test Suzuki Swift 1.5 GS, który jako prawdziwy Japończyk trafia do Polski z... Węgier.

Całkiem do niedawna marka Suzuki kojarzyła się nam z dość tanimi i ubogimi samochodami japońskimi, które w nikim nie wzbudzały pożądania. Taka też była poprzednia generacja Swifta. Jednak postanowiono postawić milowy krok. Po zaprezentowaniu koncepcyjnych modeli Concept-S oraz Concept-S2 w 2002 i 2003 roku do produkcji wszedł całkowicie nowy Suzuki Swift, który podobnie jak testowany egzemplarz zjeżdża m.in. z fabryki na Węgrzech. To model, który całkowicie odmienił patrzenie na tą japońską markę.

JEST UROCZY

Temu nadwoziu nie można odmówić uroku. Jest krótkie i szerokie, co sprawia wrażenie dużej dynamiki. Mocno wypchane przednie błotniki przechodzące do tyłu oraz lakierowane na czarno przednie słupki sprawiają, że wielu z nas Suzuki Swift przywodzi na myśl ostatnią generację Mini. Na pewno jest w tym dużo prawdy, ale to tym lepiej dla japońskiego autka - być porównywanym z kultowym Cooperem to zaszczyt. Z resztą czarne słupki A zastosowano również w Skodzie Roomster.

Z detali warto wspomnieć o dużych przednich reflektorach, które to z kolei kojarzą się z Citroenem C2. Z resztą Swift, szczególnie testowana 3-drzwiowa wersja, może być spokojnie porównywana do francuskiego malucha. Przy długości 3695 mm, szerokości 1690 mm i wysokości 1500 mm bliżej mu właśnie do C2 (3666x1659x1474 mm), niż do Toyoty Yaris (3750x1695x1530 mm) czy Renault Clio III (3986x1707x1496 mm). Wracając do oświetlenia, to tylne lampy są również odpowiednich (czytaj: bezpiecznych) rozmiarów.

Nasz Suzuki Swift stał się obiektem kobiecego zainteresowania. I to nie ze względu na obecność testujących, ani prężące się muskuły sportowego nadwozia. Otóż płeć piękna zwraca uwagę przede wszystkim na kolor, a ten potrafił skupiać zazdrosne spojrzenia. Samochód polakierowano pomarańczową perłą nazwaną Sunlight Cooper Pearl (znowu jakieś nawiązanie do Mini?), który po prostu pięknie mienił się w słońcu, a dość pokaźnych rozmiarów rasowy spoilerek na tylnej klapie powodował, że Suzuki Swift przemykało po ulicach niczym rekin. Moim zdaniem świetny materiał na uliczny lans.

JEST WYGODNY

Wnętrze może zaskoczyć, jeśli zapatrzymy się w prawie klasyczne rysy karoserii. Po otwarciu dość pokaźnych drzwi zamiast barokowych liczników czy chromowanych obramowań elementów obsługi, ukazuje nam się prosta i czarna deska rozdzielcza. Jest nowoczesna, elegancka i czytelna, jednak brak jej tego klimatu, który opuściliśmy po zajęciu miejsca za kierownicą. Pewnym rozweseleniem są metalizowane listwy na drzwiach, jednak nie pocieszają na długo.

Przed naszymi oczami znajdują się klasyczne zegary, które w nocy są agresywnie podświetlane kombinacją koloru jasnofioletowego oraz czerwonego. Aż prosi się, żeby wskazówka obrotomierza skakała co chwila pod 7 tys. obrotów - a potrafi i to dość żwawo. Centralne miejsce zajmuje dość futurystycznie wyglądające radio, które poprzez 6 głośników będzie umilało nam jazdę, odtwarzając jedną z ulubionych płyt (zmieniarka) - a tym wszystkim mamy możliwość sterowania z kierownicy, która swoją drogą mogłaby być albo skórzana, albo posiadać lepsze wyprofilowanie, bo lubi się po prostu ślizgać w dłoniach. Poniżej systemu audio odnajdziemy panel manualnej klimatyzacji, a powyżej na końcu płaskiej deski wyświetlacz prezentujący godzinę, temperaturę zewnętrzną oraz chwilowe zużycie paliwa. Szkoda, że tego ostatniego nie da się zmienić na ogólne spalanie czy dystans pozostały do tankowania. Całość jest jednak zaprojektowana bardzo spójnie i sprawia wrażenie, że kierowca ma bezproblemowy dostęp do wszystkich przełączników i pokręteł.

Na dużą pochwalę zasługują fotele Swifta. Są zaskakująco obszerne oraz bardzo wygodne, a regulacja wysokości oraz pełna regulacja kierownicy pozwalają dopasować się do samochodu. Na zajęcie wygodnej pozycji wpływa również materiał tapicerski - ani nie jest zbyt śliski, ani za bardzo nie opiera się naszym ruchom, a dotykowo robi dobre wrażenie. Elektrycznie sterowane i podgrzewane lusterka są duże jak uszy słonia, a krytykowany przez wielu tylny słupek wcale tak bardzo nie ogranicza widoczności. Od tylnej kanapy nie można oczekiwać cudów, jednak miejsca jest pod dostatkiem i dwóm pasażerom o średnim wzroście będzie wygodnie. Dziwi jedynie brak miejsca dla trzeciej osoby - przecież wersja 5-drzwiowa mieści właśnie 5 pasażerów.

Gdzie pomieścimy nasze bagaże? Otóż pokryta twardym i śliskim materiałem deska rozdzielcza oferuje nam jeden schowek, drugi znajdziemy pod fotelem w formie szuflady. O kieszeniach w drzwiach zapomnijmy, bo z lewej strony akurat zmieści się kobieca szminka, a z prawej opakowanie na chusteczki higieniczne. Zostaje nam więc bagażnik, jednak to jeden z większych minusów Suzuki Swifta. Ma marną pojemność 213 litrów, a więc nasza pani pomieści w nim swoją torebkę oraz reklamówkę z zakupami. Najlepiej małą - taką z kosmetykami. Żadnym pocieszeniem jest możliwość sprytnego złożenia kanapy do pozycji stojącej, i tym samym powiększenie przestrzeni bagażowej do 562 litrów. Małe pocieszenie również w tym, że wspomniany wcześniej Citroen C2 mieści tylko 166 litów.

JEST ZWINNY

Ognista maska odsłania nam równie ognisty napęd. Silnik o pojemności 1490 cm3 osiąga moc 102 KM (75 kW) i został wykonany w technologii zmiennych faz rozrządu. Jak przystało na prawdziwy japoński motorek wymaga ostrego traktowania i żywot rozpoczyna po przekroczeniu 4000 obr./min. (maksymalny moment obrotowy wynoszący 133 Nm przypada dokładnie na 4100 obr./min.). Jednostka napędowa budzi się do życia, zaczyna wydawać z siebie groźne odgłosy i ważącemu 980 kilogramów Swiftowi zapewnia bardzo dobre osiągi - równe 10 sekund do setki oraz prędkość maksymalną 185 km/h.

Co ciekawe nie jest to okupione wysokim zużyciem paliwa - średnie zużycie podczas testu wyniosło 7,6 litra na 100 km, przy minimalnej konsumpcji 7,2 oraz maksymalnej 8 litrów. Jak na wściekle pomarańczowego gokarta kręcącego się do 6,5 tysiąca obrotów, wynik uważam za co najmniej zadowalający. Przy okazji warto wspomnieć o rezerwie, która mieści... od 10 do 12 litrów. To pewne zabezpieczenie Suzuki przed zapomnieniem o odwiedzeniu stacji, choć niedoświadczonych może przestraszyć, że tak wcześnie kończy się 45 litrowy zbiornik. Na szczęście przy pomarańczowej lampce zrobimy jeszcze ponad 100 kilometrów.

Nie byłoby jednak ogromnej frajdy podróżowania Suzuki, gdyby nie skrzynia biegów. Przekładnia Swifta to prawdopodobnie najbardziej precyzyjne urządzenie tego typu, z jakim miałem do czynienia. Z dokładnością szwajcarskiego chronometru przełącza poszczególne biegi, poza tym ma krótkie drogi prowadzenia oraz przyjemną gałkę. Biję pokłony przed japońskimi inżynierami. Podobnie bez zastrzeżeń podchodzę do hamulców - przy okazji pomoże nam seryjny ABS z EBD.

Osadzony na 15-calowych alufelgach z oponami w rozmiarze 185/60 Swift śmiga jak prawdziwy gokart. Jest bardzo stabilny, nie ma mowy o jakimś bujaniu się w zakrętach, a układ kierowniczy, mimo że jednak nieco za lekko pracujący, dokładnie słucha naszych poleceń. Wypominany brak ESP jest nieco nad wyraz - trzeba się dobrze namęczyć, żeby wyprowadzić pomarańczowego samuraja z równowagi. Twarde zestrojenie ma również i swoją drugą stronę - w mieście poczujemy każdą dziurę, a zawieszenie da nam o tym znać również akustycznie. Mały promień skrętu oraz koła osadzone w narożnikach nadwozia pomagają natomiast w manewrowaniu po miejskiej dżungli.

JEST DORBY

Ale czy wystarczająco? Suzuki Swift 1,5 GS oprócz wcześniej wspomnianych elementów, oferuje nam jeszcze w seryjnym wyposażeniu specjalny pilot, który możemy nosić w kieszeni (lub torebce) a samochód otwierać przyciskami w klamkach i odpalać pokrętłem, 6 poduszek powietrznych oraz elektryczne szyby. Za 47.900 złotych dostajemy naprawdę bardzo przyjemny samochodzik o atrakcyjnej i dynamicznej sylwetce, który bardzo ochoczo zawiezie nas do celu. I niekoniecznie musimy być kobietą zmierzającą do najbliższej drogerii, choć właśnie takiej damie polecałbym ostro pomarańczowego Swifta najbardziej.

Z drugiej strony przy dołożeniu 4 tysięcy złotych do tej ceny możemy wybrać inny model Suzuki - Lianę. Będzie równie dobrze i bogato wyposażona, posiadała ponad 100-konny silnik, a zaoferuje znacznie więcej miejsca na tylnej kanapie, oraz nieco większy bagażnik. Tylko nie będzie już straszyć ludzi na ulicach, jak robił to nasz pomarańczowy rekin.